Google Website Translator Gadget

poniedziałek, 12 września 2011

VIII PDŚ Siedlęcin - obyło się bez krwi...

II tegoroczna edycja Cross Country w Siedlęcinie już za nami. Na szczęście dla nas nazwa zawodów „Aż poleje się krew…” nie miała potwierdzenia w rzeczywistości. Jedynie co się z nas lało w dużych ilościach to pot wynikający z wysokiej temperatury i ściekające błoto, którego na trasie nie brakowało. Szczegóły kolejnego, udanego weekendu w rywalizacyjnym charakterze znajdziecie poniżej.

Na walkę z siedlęcińskim torem zdecydowaliśmy się już w sobotę. Po zapakowaniu do busa dwóch GasGas`ów - EC 125 (Łukasz OO) i EC250 (Maciek B.) oraz niezniszczalnej Yamaszki TTR 230 Lenego wybraliśmy się w drogę w kierunku Jeleniej-Góry. Zawody miały się odbyć dopiero w niedziele, ale nie chcieliśmy jechać na nie z samego rana, aby nie być zmęczonym. Poza tym, tydzień przed zawodami padało i wiedzieliśmy, że trasa VIII edycji może być mokro-niewdzięczna. Trzeba było to sprawdzić na własnej skórze, aby uniknąć nadmiernego taplania się w błocie podczas ścigania. Dla mnie ważnym aspektem sobotniego treningu była możliwość przejechania na spokojnie odcinka EXTREME. Podczas kwietniowej edycji z podziwem patrzyłem na zawodników, którzy przejeżdżali ten element trasy. Mnie brakowało odwagi i umiejętności. Teraz jednak człowiek miał już trochę doświadczenia zdobytego dzięki uczestniczeniu w różnych imprezach i więcej pewności siebie. Wiadomo, zawsze jak zbliżasz się do przeszkody, której wcześniej nie jechałeś jest dużo stresu czy sobie z nią poradzisz czy nie. Nie podejmowanie próby jej sforsowania jest dla mnie większą traumą niż fakt podjęcia wyzwania. Cóż z tego, że może nie wyjść? Lepiej spróbować przesunąć poprzeczkę swoich możliwości niż czuć wewnętrzny żal, że się tego nie spróbowało. Dodatkowo, zawody są mocno dopingującym do tego typu wyzwań miejscem, gdyż na taką odwagę trudno się zdobyć podczas niedzielnych, spacerowych wypraw z kumplami (i koleżankami ;) w teren.


Droga do Jeleniej z perspektywy busa MParts - bezcenne chwile relaksu

Do Siedlęcina przyjechaliśmy o wpół do piątej, więc nie mieliśmy zbyt dużo czasu do jeżdżenia przed zmrokiem. Zameldowaliśmy się w trójkę (Daria – moja dziewczyna towarzyszyła nam w wyprawie) w urokliwej agroturystyce we Wrzeszczynie – 3km od siedlęcińskiego toru. Gospodarstwo prowadzone przez sympatyczne małżeństwo promuje się głównie poprzez ekologiczne wyroby, które mieliśmy okazję później spróbować. Gospodarze na samym początku nie byli zachwyceni, że my „też na tych motorach terenowych jeździmy”. W późniejsze rozmowie wytłumaczyli nam, że jest to dla tutejszych mieszkańców duża uciążliwość. Opowiadali o sytuacjach niszczenia zasiewów rolniczych sąsiadów oraz chociażby wjeżdżania offroadowców na ich prywatną posesje i pola. Ponieważ prowadzą dużą hodowlę zwierząt takie sytuacje musiały mocno stresować te stworzenia. Przede wszystkim możemy sobie wyobrazić jaką niechęć rodziły u samych właścicieli do naszego hobby. Na szczęście, podczas wieczornej przepysznej kolacji z jagnięciny kulturalnie dyskutowaliśmy na ten temat, przedstawiając swoje racje i nasze spojrzenie na całą sprawę. Myślę, że z sukcesem bo w niedziele podczas pożegnania właściciele życzyli nam serdecznie już tylko zwycięstwa podczas zawodów oraz wygrania z lokalnym zawodnikami.

Kowalowe Skały - polecamy jako super spokojne i piękne miejsce wypoczynku, świetnej kuchni z własnymi wyrobami, bazy dla wycieczek w góry, rowerem, pieszo etc. Nie polecamy - przyjazd z motorami w celach wypadowych ;)

Mistrzowskie śniadanko

Wracając do sobotniego treningu – z naszej bazy noclegowej pojechaliśmy z Maćkiem drogą asfaltową na motorach na tor. Kiedy dojechaliśmy cała trasa była już przygotowana, oznakowana i gotowa do przeprowadzenia zawodów. Na samym początku zaatakowaliśmy odcinek EXTREME. Trochę za szybko, bo jeszcze nie do końca rozgrzani powinniśmy byli zrobić to chociażby po pierwszym okrążeniu. No ale stało się i jedziemy już w kierunku największych opon, które stanowią główną przeszkodę tego elementu trasy. Już jest mokro - przed samymi oponami ogromna i nieco głęboka kałuża. Ja zaatakowałem pierwszy, ale niestety nieudanie – odbiłem się od przeszkody, Gas upadł a ja razem z nim. Najazd wykonałem zbyt niepewnie, dodatkowo opona w motocyklu mokra ślizgając się nie pomogła wciągnąć się na te „bestie”. Maciek zaatakował zaraz za mną i podzielił mój los. Tym okrutniej, że ratując się przed upadkiem przeciążył sobie kolano chcąc się nim podeprzeć. Do końca dnia towarzyszył mu więc nieprzyjemny ból, który na szczęście w niedziele przed zawodami ustąpił. Za drugim razem atak na opony udał się zarówno mnie jak i Maćkowi i nie wiem jak ale znaleźliśmy się po drugiej stronie. Bez euforii jednak, bo nie był to najgładszy przejazd w naszej historii. Po prostu się udało. Dalej nie było łatwiej. Te same opony tym razem leżące w poziomie trzeba było pokonać z zakrętu 90 stopni. Bez długiego najazdu wbiliśmy się razem z Maćkiem w szczeliny pomiędzy nimi. Gasy zablokowały się wisząc na płytach ochronnych, przód i tył w powietrzu, silniki jęczą i nic! Technika na te opony to po prostu wbicie się, zawis i maksymalne pchanie bzyka do przodu, żeby jakoś tylne koło złapało przyczepność o krawędź przeszkody. Jakoś udało nam się wypchać Gasy z tego tałatajstwa. Satysfakcji znów zero, bo nie było w tym nic pięknego. Za siłowaniem się z motocyklem nie przepadam, a tak właśnie wyglądał nasz przejazd. Następne dwie przeszkody poszły już w miarę gładko – kłodę przejechaliśmy spokojnie, a zwykłe opony ułożone w piramidkę jakoś udało się pokonać. Po tej walce stanęliśmy zziajani stwierdzając, że ten EXTREME to bez sensu jechać. Tylko się zmachaliśmy, straciliśmy dużo energii i raczej nie zyskamy tu więcej czasu podczas wyścigu. Siedlęciński odcinek extreme jest techniczny, ale dodatkowo musisz być silny żeby się na niego pchać. Podczas zawodów konsekwentnie wybieraliśmy więc objazd, który mnie mocno cieszył ze względu na super hopki i możliwość bezpiecznych i długich lotów.

MARCIN JONIAK i GAS GAS EC 2504T NA EXTREME

Po opuszczeniu EXTREME`a pojechaliśmy dalej znaną mi drogą z kwietniowej edycji i według oznakowań trasy. Ścieżka w lesie zdradzała mokry charakter dalszej części, ale o tym przekonaliśmy się najmocniej gdy dojechaliśmy do pierwszego wąwozu z błotkiem. Maciek zjechał w dół, ja zaraz za nim. Z tego pieroństwa trzeba było wyjechać albo w górę lub przebrnąć do przodu przez mokrą breję i wyjechać na łąkę. Zanim zdążyłem coś powiedzieć Maciek przyatakował ścianę pierwszym lepszym podjazdem z lewej i elegancko wspiął się na szczyt. Nie czekając rzuciłem się za nim, ale mnie udało się dojechać tylko w 3/4tych :/ Gas złapał uślizg i zatrzymałem się na śliskim stoku. Jakoś udało mi się zjechać w dół i doczłapałem się do Maćka jadąc dołem wąwozu. Sforsowałem głęboką kałużę (ledwo bo moto zapadł się w wodzie do połowy kół) i postanowiłem, że kolejne moje podjazdy będą bardziej zdecydowane i szybsze. Miałem nadzieję, że pomimo endurowej i już trochę zniszczonej tylnej opony będzie to sposób dla tego podjazdu (tak jednak się nie stało:).Maciek na swoje szczęście miał założoną nówkę, piękna crossową oponkę z grubym bieżnikiem, która w tych warunkach przepięknie trzymała przyczepność. Eh, podczas tego weekendu nie raz jeszcze pozazdrościłem koledze nowego, tylnego „miszelinka” ;)

DOLINA BŁOTA - FILMIK YOUTUBE POKAZUJĄCY POWYŻEJ OPISYWANY ODCINEK

Na dalszej części trasy znajdowały się rozliczne kałuże i błoto. Nie można było odpuszczać gazu, żeby trzymać obrany tor jazdy - motocyklem od razu zapadały się lub hamowały w brei bez pędu. O dziwo, gdy za pierwszym razem przejeżdżaliśmy dwa najtrudniejsze podjazdy poszło nam to niezmiernie gładko. Ja, ponieważ pamiętałem jak trzeba je atakować, a Maciek nieświadom jadąc za mną trasę doskonale sobie radził ze swoim EC250 i przyjacielem w postaci wgryzającej się w glebę nowej oponki. Trud w atakach tych stromizn polegał też na tym, że były mocno wyjeżdżone i dodatkowo trzeba było rozpędzić się z błota. W dalszej części trasy nie było już więcej niespodzianek oprócz wszechobecnych kałuż i miękkiego podłoża. Kiedy wyjechaliśmy na łąkę, gdzie niby wszystko wyglądało ok, wybrałem przejazd przez wyżłobioną koleinę z wodą, którą udało mi się przejechać. Maciek nie miał tyle szczęścia i padł zassany przez rozjechane przeze mnie błoto. Zapamiętaliśmy ten odcinek dobrze i w kolejnym przejeździe jeździliśmy skrajem trasy, gdzie było sucho. Wartym wspomnienia momentem podczas testowego okrążenia był niepozorny przejazd przez drogę, na którą trzeba było wyjechać z prostopadle prowadzonej do niej ścieżki. Dość szybko jadąc chciałem na nią wjechać, lecz zamiast tego poczułem jakbym zatrzymał się na ścianie – w tym miejscu niewidoczne błoto zassało Gasa a ja prawie przeleciałem przez kierownicę. Maciek jadąc z tyłu nie zdążył wyhamować i też wbił się za mną w maź. Wzajemnie wyciągnęliśmy najpierw moją „setkę” a potem „ćwiartkę” z brei, wyszukaliśmy w chaszczach suchą ścieżkę na omijanie tego elementu i podążyliśmy dokończyć okrążenie. Powtórzyliśmy jeszcze je dwa razy, aby dobrze zapamiętać trasę i uniknąć podczas zawodów przede wszystkim błotnych „zassysek”, które wybijają człowieka z rytmu jazdy. Warto wspomnieć, że jechaliśmy te dwa okrążenia już bez gogli, które były nieużyteczne z powodu zabrudzenia. W moich totalnie mokrych butach po sobotnim treningu czułem, że nadchodzące niedzielne zawody będą mocno przeprawowe. Dobrze, że mieliśmy trochę doświadczenia w tych sprawach po kieleckich kąpielach podczas majowego Pucharu Polski ;)

W niedziele, około 10tej rano zajechaliśmy na parking przy torze. Musieliśmy się przebić przez wysoką trawę, która nieźle go zarosła. Znaleźliśmy miejsce w cieniu i rozpoczęliśmy przygotowania do wyścigu. Najpierw standardowo zapisy (80 PLN) + ubezpieczenie (26 PLN), a potem to już całe rozpakowywanie sprzętów etc. Oczywiście w miarę upływu czasu zjeżdżali się kolejni znajomi – już po przyjeździe przywitaliśmy się z Jackiem z Wrocławia – uczestnikiem tegorocznego ERZBERG`u. Dalej przyjechali ścigać się i bić o kolejne Panda-punkty Leny oraz Łysy. Nie mogło oczywiście zabraknąć naszych dwóch liderów klasy E1 – Andrzeja i Marcina. Kibice też nie zawiedli – motocyklem z samego Opola przyjechał FLY, a dalej samochodem Rezi wraz z synami i Żabą. O wiele przyjemniej jeździ się na zawody w takiej grupie, gdzie wiesz, że znajomi też są na trasie. Ale tak samo ważni są Ci, którzy z Tobą jadą jak i Ci, którzy dopingują do walki nie biorąc bezpośredniego udziału. W tej edycji CC „nasi” kibice i ich pomoc byli po prostu niezastąpieni.

Parking troszku zarośnięty..

Przed zawodami obklejamy, dyskutujemy o trasce lub przebieramy się w busie :]

Ups, chyba zapomnieliśmy kluczyków do Suzi :)

Start do wyścigu odbył się standardowo klasami z szerokiego, zaoranego pola. Zupełnie inaczej niż w kwietniu, gdzie startowaliśmy z mokrej łąki. Wtedy, zaraz po machnięciu flagą kilku zawodników potopiło się od razu w ukrytych mokradłach, a teraz mieliśmy piękną prostą przed sobą na suchym gruncie gdzie można było mocno odkręcić gaz. Przed startem pojechaliśmy jeszcze okrążenie zapoznawcze. Ja z Maćkiem wiedzieliśmy co i jak jechać, więc na spokojnie z tyłu pyrkaliśmy sobie przed siebie. Leny i Lysy podążali za nami, aby zapamiętać dobre ścieżki. Niestety, na błotnej przeprawie wszyscy się jakoś rozjechaliśmy i koledzy musieli sami walczyć dalej z podjazdami, co zabrało im trochę czasu. Stawka na okrążeniu zapoznawczym mocno się rozciągnęła z powodu kłopotów z przejazdem w tych miejscach i start finalnie trochę się opóźnił. Na szczęście koledzy poradzili sobie w końcu z trasą i stanęliśmy wszyscy na starcie.

Gotowi do walki - kung fu panda, hadzia!

Lecimy na okrążenie zapoznawcze

Pierwsi poszli w bój licencjonowani. Startowało tylko dwóch zawodników – miło było popatrzeć jak zawodowcy trzymają gaz od razu na max. Dalej klasa E2/E3 z Maćkiem a potem my z E1 – Andrzej Segin, Marcin Joniak, ja, Leny i Łysy. Standardowo puściliśmy tych najszybszych a sami wyruszyliśmy na walkę z 2 godzinną pętlą troszkę z tyłu :).

Łysy, na podjeździe wal krawędzią!(ostatnie wskazówki;)

Pierwsze dwa okrążenie jechało mi się dobrze. Podczas drugiego okrążenia trochę przyspieszyłem i starałem się utrzymać tempo. Wyjazd z błota, który był trudnym elementem technicznie jakoś mi wychodził. Ledwo jednak dojeżdżałem do góry, bo tylne koło zawsze łapało boczny uślizg i tylko podparcie nogą i wypychanie motocykla ratowało mnie przed zgubą. Najgorszy moment przeżyłem na 3cim okrążeniu, kiedy to na drugim, długim podjeździe zderzyłem się z jednym z licencjonowanych zawodników, który chciał mnie tam wyprzedzić. Ja ten podjazd atakowałem najpierw z prawej (rozpęd) potem na lewo skrajem (żeby nie przez błoto) a następnie przebijałem się trawersem na prawą stronę, gdzie było sucho i dobra przyczepność. I tak spokojnie zdobywałem te górkę. Niestety, przy 3cim okrążeniu podczas trawersowania na dużej szybkości wpadłem na chcącego mnie wyprzedzić z prawej zawodnika z licencji, który jechał ten podjazd jeszcze szybciej niż ja. Efekt tego zderzenia był taki, że odbiłem się od niego i wyciąłem niezłą glebę ze swoim Gasem zatrzymując się w połowie górki. Trochę czuje żal do gościa, bo mógł odpuścić kiedy widział, że zmieniam tor jazdy, ale nic takiego nie zrobił. Inna sprawa, że kultura jazdy kolegi z licencji nie była na poziomie, do którego jestem przyzwyczajony, szczególnie podczas późniejszego wyprzedzania na trasie. Prawdopodobnie, koledzy z rangi Mistrzostw Polski jeżdżą jak roboty i w głowie mają tylko jedno – zwyciężanie. OK., jak dla mnie wszystko w porządku, ale na lokalne zawody amatorów w Siedlęcinie to chyba przyjechali sobie treningowo, więc i z ostrej, bezkompromisowej rywalizacji mogli trochę odpuścić. Reasumując, efekt mojej gleby był następujący: dyfuzor spłaszczony jak naleśnik (chlip!), przedni plastyczek nad lampą dość ostro zagięty, klamka hamulca przekręcona, przewód hamulcowy przedni powyginany. Nie wspomnę, że przywaliłem w kamień prawą dłonią i do dziś jest jeszcze mocno opuchnięta (szczęście że nie złamana). Jakoś udało mi się podnieś bzyka, zjechać z podjazdu w dół i schować się w celu ochłonięcia bezpiecznie za drzewem. Pierwsze co przyszło mi wtedy do głowy jak popatrzyłem na zgięty dyfuzor to półeczka w sklepie gdzie leży taki sam, nówka sztuka i metka z ceną ;D. Kurde, czyżby sezon z głowy? Przez chwilę nie wiedziałem co mam robić, czy rezygnować dalej z udziału w imprezie czy nie. Byłem w lekkim szoku po tym zderzeniu i nie wierzyłem, że Gas odpali mi z takimi zniszczeniami. Wyprostowałem jakoś klamkę, rozruszałem pulsująca z bólu rękę i stwierdziłem, że trzeba spróbować jechać dalej, nie mogę się poddać. O dziwo – Gas odpalił za 2gim kopnięciem!!! Trochę mocniej pierdział, bo zrobiły się dziury w dyfuzorze, ale przegazowałem silnik i wszystko było git! Zaatakowałem więc podjazd jeszcze raz, wczołgałem się do góry i ruszyłem dalej w trasę. Możecie się śmiać, ale jazda offroad utwierdza mnie w przekonaniu, że nie wolno tak łatwo poddawać się przeciwnościom losu :P.

Dyfuzor wbity, plastyczek zmasakrowany, ale jedziemy z Gasem dalej!:)

Następne kółka jechałem trochę ostrożniej, bo dalej czułem szok po zderzeniu. Dodatkowo, moja niepewność negatywnie zwracała się na błotnej przeprawie, gdzie dwa razy z rzędu nie udało mi się dojechać do końca wzniesienia :/. Tutaj wielkie, wielkie dzięki dla FLY`ja, który z liną holowniczą tylko czekał na takie sytuacje. Ja leże na śliskim stoku, a kolega już zbiega, zapina linę o kierownicę, pomaga podnieść motor i wspólnym siłami wciągamy Gas na górę. Naprawdę szacun FLY – bez Ciebie jęczałbym i męczył się w tych mokradłach o wiele dłużej. Widziałem raz, że Łysy też skorzystał z pomocy ręcznej wyciągarki w tym samym miejscu. W innym punkcie na trasie, gdzie było dużo błota i można było się nieźle zakopać Rezi wskazywał nam dobrą ścieżkę. Panowie, ogromny ukłon dla Was za wasze wsparcie podczas tego błotnistego rajdu.

Rezi wskazuje najbezpieczniejszą ścieżke przejazdu Łysemu. A ten Pan na pierwszym planie już podziękował:)

Zmagania z siedlęcińskim CC udało nam się ukończyć z dobrymi jak na błotne przygody rezultatami. W naszej klasie E1 liderzy klasyfikacji Marcin i Andrzej zdobyli kolejno drugie i trzecie miejsce (12 okrążeń). Na szczęście nie ma to dużego wpływu na wyniki w generalce, gdzie nadal zajmują najwyższe lokaty. Koledzy jako jedyni z nas wybierali EXTREME, bez przejazdu którego nie dało się zdobyć czołowych miejsc. W E1 super równo pojechał Leny na TTR`ce zajmując 13ste miejsce na 27 zawodników z dorobkiem 9ciu okrążeń. Łysy i ja ukończyliśmy zawody na kolejno 17 i 18tym miejscu z 8-ma okrążeniami. W klasie E2/E3 Maciek wykręcił aż 10 okrążeń zajmując bardzo dobre 14 miejsce na 32 uczestników.

Gdyby nie zderzenie na podjeździe i przygody na błotnistych przeprawach może udałoby mi się pojechać na równi z Lenym i przejechać też 9 kółek…? Pod koniec zawodów złapałem dobre tempo i takiego życzyłbym sobie w następnej imprezie, która odbędzie się już za 2 tygodnie w Wałbrzychu. Na pewno ekipa GasGas Opole zawita w te rejony, żeby zmierzyć się ponownie z hałdą. Do tej chwili mam jeszcze czas, żeby zregenerować „żółtka” (dzięki Maciek!!) i bankowo muszę sobie jeszcze zmienić oponę z tyłu, bo na obecnej już daleko nie zajadę :].

Dzięki MK-Siedlęcin za kolejną, super imprezę!!!

LINK DO WYNIKÓW Z IMPREZY

ZDJĘCIA DARIA

ZDJĘCIA FLY

GAS GAS FILMIKI

2 komentarze:

  1. Nic się nie martw dyfuzor jutro idzie do spawania.Takie enduro raz lepiej raz gorzej , w Wałbrzychu sobie odbijesz. Z takimi przygodami i tak niezły wynik.Maciek

    OdpowiedzUsuń
  2. Nasz okrzyk bojowy przed rozpoczęciem zawodów: "kung fu panda, hadzia!"

    Twój naleśnik niczym ciasto drożdżowe rośnie w serwisie :)

    Gratulacje dla wszystkich startujących za wolę walki !!!

    OdpowiedzUsuń